Coś jest nie tak. Planowanie przyszłości zamiast eksplorowaniem ekscytujących potencjałów stało się procesem wzbudzającym w większości z nas niepokój. Nic dziwnego, skoro słowo „kryzys” odmieniamy już przez wszystkie przypadki i używamy w dyskusjach na najrozmaitsze tematy. Części z nas – tych, którzy często odwiedzają biblioteki i księgarnie – może przejść przez głowę myśl, że prawdopodobnie przyszedł już najwyższy czas, by sekcję prozy apokaliptycznej przemianować na „sprawy aktualne”. Jest dziwnie, niepokojąco, a my coraz częściej mamy wrażenie, jakbyśmy kolektywnie rzucili i rzuciły na siebie nawzajem jedną z najbardziej okrutnych chińskich klątw – życzenie życia w interesujących czasach.
W kryzysie jest jednak jeszcze coś, co powoli zaczynamy sobie uświadamiać: okazja do radykalnego skalibrowania naszych działań, przemyślenia opowieści, jakich używamy do tłumaczenia sobie świata oraz zastanowienia się nad tym, jak możemy być razem inaczej. Szczególnie w kontekście miejskim, który mimo iż kumuluje najwięcej osób ludzkich, nieraz staje się miejscem głębokiego poczucia alienacji. Ucieczka w Beskidy może być wspaniałym remedium na coraz trudniejsze życie w postindustrialnym społeczeństwie, nie odizoluje nas jednak zupełnie od kolektywnych tarapatów, w których przyszło nam żyć. Proponuję więc inną strategię: zamiast szukać możliwości ucieczki z siedlisk miejskich, spróbujmy zobaczyć je na nowo jako niezwykle różnorodny ekosystem pełen potencjalnych międzygatunkowych form współpracy i procesów życiotwórczych, które dotychczas umykały naszej uwadze. W obieraniu tej nowej perspektywy pomoże nam posthumanizm.
Il. Mariusz Tarkawian
Posthumanizm, czyli co?
Będący jednym z haseł przewodnich nowoczesności humanizm przedstawia człowieka jako istotę niezależną, samostanowiącą i spójną oraz jako podmiot generujący zmianę i rozwój dzięki swojej wyjątkowej zdolności rozumowania. Jest więc skoncentrowany na człowieku i to jego widzi jako głównego (jeśli nie jedynego) agenta zmiany planetarnych porządków. Posthumanizm natomiast bezpardonowo zakłóca działanie tej coraz słabiej naoliwionej maszyny ludzkiej potęgi i zamiast stawiać człowieka na piedestale, sadza go w kręgu wszystkich istot. Krąg przez sam swój kształt wymusza równość – nikt nie jest bardziej lub mniej widzialny, każdy może zabrać głos i uczestniczyć w procesach generowania zmian. I nie jest to bynajmniej zemsta na człowieku, próba jego uciszenia czy pozbawienia sprawczości. Jest to gest zrównania szans, podciągnięcia reszty świata do najważniejszego dotychczas antroposa.
Antropocen – epoka człowieka – to pojęcie, które coraz częściej służy do opisu naszych czasów. Ta powszechnie już przyjęta nazwa epoki geologicznej, w której aktualnie jesteśmy, charakteryzuje się znaczącym wpływem człowieka na ekosystemy i geologię Ziemi. Termin ten, mimo iż słusznie zwraca uwagę na niszczycielską działalność naszego gatunku, omija jednak kilka istotnych zjawisk i niuansów. Pierwsza linia krytyki odnosi się do uogólnionego pojęcia antropos, obejmującego w równej mierze wszystkich reprezentantów i reprezentantki gatunku Homo sapiens. Powstaje więc pytanie: czy aby na pewno wszyscy jesteśmy tak samo odpowiedzialni i odpowiedzialne za kryzys klimatyczny? Ta generalizacja zawarta w pojęciu antropocenu pomija fakt, że wkład w wyniszczenie ekosystemów jest zatrważająco nierówny (podobnie jak siła i częstotliwość ponoszenia konsekwencji kryzysu klimatycznego). Socjolog Jason W. Moore proponuje pojęcie „kapitałocenu”, by pokazać, że to nie do końca antropos, ale dominacja konkretnego systemu ekonomicznego doprowadziła do kryzysu ekologicznego i masowego wymierania gatunków. Warto zauważyć, że kapitalizm, mimo iż stał się systemem globalnym, nie został przyjęty w równym stopniu i zakresie przez wszystkie społeczeństwa. Koncepcja kapitałocenupokazuje, że nie ma żadnego uniwersalnego „my” oraz że włożenie całej ludzkości do jednego wora opatrzonego napisem: „ci, co odpowiadają za kryzys” rozmywa odpowiedzialność i blokuje możliwość skutecznego zaadresowania problemu.
Posthumaniści i posthumanistki również zwracają uwagę na to uogólnione „my” i proponują nowy zestaw pytań: czy koncentrując się jedynie na sprawczości człowieka, przestajemy dostrzegać mnogość międzygatunkowych form współpracy kształtujących życie na Ziemi? Czy możemy mówić o człowieku jako niezależnej jednostce, gdy na poziomie genetycznym, ewolucyjnym, embriologicznym, anatomicznym, fizjologicznym i immunologicznym jesteśmy, praktycznie rzecz biorąc, koloniami istot? Biolożka i filozofka Donna Haraway pisze: „Mali towarzysze znacząco przewyższają mnie liczebnie. Staję się dorosłym człowiekiem w towarzystwie tych malutkich koleżków. Bycie jednostką zawsze oznacza bycie wieloma”. Mali towarzysze, do których się odnosi, to bakterie, grzyby i inne mikroorganizmy zamieszkujące nasze ciała. Trudno zignorować fakt, że nasze organizmy to w większości komórki tych mikrotowarzyszy. Gdy my same przestajemy być jednolite i homogeniczne, świat wokół nas również zaczyna wydawać się mniej oczywisty, skategoryzowany i uchwytny oraz ujawnia przed nami swoją niezwykłą złożoność i różnorodność. Naukowczyni wysuwa więc swoją alternatywę dla antropocenu – chthulucen. Termin ten pochodzi od greckich słów khthôn, oznaczającego ziemię, oraz kainos, określającego to, co nowe, odżywcze, wyłaniające się. „«Mój» chthulucen, nawet obciążony problematycznym greckim rodowodem, obejmuje tysiące gęsto splecionych czasowości i przestrzenności, tysiące intraaktywnych istot-w-asamblażach – między nimi zaś bardziej-niż-ludzkie, inne-niż-ludzkie, nieludzkie i ludzie-jako-humus”, pisze Haraway. Z tej kreatywnej gry słów wyłania się intrygujący komunikat: zmiany są inicjowane przez mnogość relacji i form współpracy (międzygatunkowych, międzyludzkich i pozaludzkich) dziejących się w świecie zdefiniowanym przez wzajemne splątanie. Miasta są interesującym miejscem obserwacji tego splątania i praktykowania bardziej świadomego uczestnictwa w nim.
Od jednego anioła do wielu towarzyszek
Uznanie miasta za rodzaj ekosystemu to śmiałe stwierdzenie, przede wszystkim dlatego, że wymaga skonfrontowania się z jednym z najsilniej zakorzenionych w zachodnim świecie przekonań – tego o odrębności natury od kultury. Pojęcia te oraz sposób, w jaki przyzwyczaiłyśmy i przyzwyczailiśmy się ich używać, tworzą iluzję separacji tego, co naturalne, od tego, co wytworzone przez człowieka. Natura staje się tym, co „na zewnątrz”, pewnego rodzaju tłem dla ludzkiej aktywności, czymś jeszcze nieprzetworzonym przez człowieka. Pojęcie natury zlewa różnorodność form i ucieleśnień pozaludzkiego życia w jedno homogeniczne tło służące jako plac zabaw dla ludzkich pragnień wolności i przygody lub jako obiekt zachwytu i źródło estetycznych uniesień. Zostańmy na moment przy tym zachwycie. Może się wydawać, że jest on niewinny albo wręcz pożądany z perspektywy ochrony przyrody. Zachwyt może rzeczywiście doprowadzić do zacieśnienia emocjonalnej więzi między człowiekiem i danym ekosystemem lub konkretną istotą nieludzką i w konsekwencji sprawić, że aktywnie zaangażujemy się we wspieranie ich dobrobytu. Nasze uwikłanie w konstrukt natury może to jednak nieco skomplikować i sprowadzić obiekt naszego zachwytu do roli „anioła w domu”. Ekofeministka Val Plumwood w książce Feminism and the Mastery of Nature analizuje podobieństwo pomiędzy wiktoriańskim archetypem kobiety jako „anioła w domu” i romantyczną wizji natury. Kobieta postrzegana jako anielska istota obdarzona delikatnością, gracją i niewinnością staje się obiektem adoracji i fascynacji. Podobnie jest z naturą – jako dzika, czysta i dziewicza staje się tym, co nieskażone i nieskorumpowane ludzką działalnością, wolne od kontaminacji, potknięć i przemocy. Anioł w tym ujęciu nie ma jednak realnej sprawczości. Podziwiany i uwielbiany pozostaje jednocześnie uwięziony w czterech ścianach i nieustannie monitorowany przez męskie spojrzenie. Romantyczne ujęcie natury odbiera sprawczość istotom, które za tym pojęciem się kryją, odmawia im złożoności, nieoczywistości i istnienia niezależnego od ludzkiego spojrzenia. W ekokrytyce konsekwentnie coraz częściej mówi się o potrzebie odrzucenia pojęcia natury ze względu na jego głębokie osadzenie w skoncentrowanym na człowieku spojrzeniu na świat.
Kulturonaturalna kakofonia
Zamiast proponować termin zastępczy dla natury, chciałabym zastanowić się nad tym, jak pozwolić sobie widzieć więcej. Więcej złożoności. Więcej inicjatorek i inicjatorów planetarnej zmiany, szczególnie tych nieludzkich. Więcej nieoczywistości, splątania i tajemnicy. Miasto może być fascynującym miejscem rozwijania tej umiejętności dostrzegania więcej-niż-ludzkiej aktywności, głównie dlatego, że przywykliśmy i przywykłyśmy myśleć o nim jako miejscu, w którym człowiek stanowi jedyną siłę twórczą. W rzeczywistości jednak siedliska miejskie to miejsca kulturonaturalnej kakofonii, w której oba jej składniki stają się nierozróżnialne i zostają zatopione w międzygatunkowej polifonii. Powoli zaczynamy zauważać, że jesteśmy członkami i członkiniami wielu kolektywów, tandemów, wspólnot i duetów.
Perspektywa posthumanistyczna pozwala nam również spojrzeć inaczej na tak zwane zielone przestrzenie miejskie, które dotychczas były tworem skoncentrowanym na potrzebach człowieka. Ich walory estetyczny i użytkowy musiałyby ustąpić miejsca ambicjom większej społeczności. Taka zmiana wymagałaby też nowych pytań: jak projektować parki we współpracy z jeżami i z dbałością o ich potrzeby? Albo jak uczynić Warszawę atrakcyjnym miejscem do życia dla roślin wodnych i towarzyszących im płazów? Czego możemy nauczyć się od tak zwanych chwastów i ich niesamowitej siły przebicia? Miasto, które na serio podjęłoby się odpowiedzi na te pytania, zasługiwałoby na nową nazwę, najlepiej taką, która oddałaby to radykalne zobowiązanie do wspierania wszelkich form życia nazywających jego przestrzenie swoim domem. Małgorzata Gurowska, Monika Rosińska i Agata Szydłowska już wyszły z ciekawą propozycją takiej nazwy – ZOEpolis. W swoim projekcie pod tym samym tytułem badaczki zastanawiają się, jak wyglądałoby projektowanie miast we współpracy z osobami nieludzkimi w taki sposób, by spełniały one ich różnorodne potrzeby. Ich projekt uspołeczniania natury jest solidnie osadzony w perspektywie posthumanistycznej. Autorki podkreślają, że chodzi tu nie tyle o „ratowanie natury” czy skupienie jedynie na wypracowaniu nowych rozwiązań, ile o swego rodzaju zatrzymanie się i próbę poszerzenia perspektywy.
Posthumanistyczne miasto w żadnym wypadku nie zapomina o człowieku. Człowiek nie jest w nim problemem do wyeliminowania, lecz istotnym uczestnikiem i współtwórcą ekosystemu. Gdy mówimy o bioróżnorodności miejskiej, mamy na myśli również heterogeniczność gatunku ludzkiego. Innymi słowy, wielokulturowość jest formą bioróżnorodności. To pociąga za sobą inne przemyślenia, na przykład refleksję wokół tendencji do oddzielania od siebie kwestii społecznych i ekologicznych. W kulturonaturalnej kakofonii przestrzeni miejskiej bezdomność staje się problemem ekologicznym, a smog – społecznym. Widzenie problemów społecznych takich jak ubóstwo czy systemowy rasizm jako istniejących w bezpośrednim połączeniu z tymi, które przywykliśmy i przywykłyśmy nazywać ekologicznymi, jak kwestia zarządzania odpadami czy rosnącym zanieczyszczeniem powietrza, daje nam szansę na bardziej złożoną i holistyczną analizę kryzysów, z jakimi się zmagamy. O tego rodzaju integrację walczy ruch sprawiedliwości ekologicznej (environmental justice movement), którego celem jest pokazanie, że każda katastrofa ekologiczna ściśle wiąże się z systemową opresją konkretnych grup społecznych. Przykładem może być tutaj umieszczanie wysypisk śmieci w pobliżu miejsc zamieszkanych przez ekonomicznie nieuprzywilejowaną część społeczeństwa. Postrzeganie problemów jako wielowymiarowych i zawsze dotykających jednocześnie nieludzi i ludzi może nam pomóc rozwijać międzygatunkową solidarność. Daje również okazję do wrażliwszego poruszania się po świecie, z otwartością na inność oraz istotność naszej własnej nieistotności.
Lektury:
Donna Haraway, Staying with the Trouble. Making Kin in the Chthulucene, Duke University Press, Durham 2016.
Małgorzata Gurowska, Monika Rosińska, Agata Szydłowska, ZOEpolis. Budując wspólnotę ludzko-nie-ludzką, Fundacja Bęc Zmiana, Warszawa 2020.
Lynn Margulis, Symbiotyczna planeta, przeł. Marcin Ryszkiewicz, CiS, Warszawa 2000.
Jason W. Moore, Anthropocene or Capitalocene?: Nature, History, and the Crisis of Capitalism, PM Press, Oakland 2016.
Val Plumwood, Feminism and the Mastery of Nature, Routledge, London–New York 1993.
Dominika Wasilewska (ona/jej) jest kom-post-humanistką, osobą piszącą i twórczynią przestrzeni edukacyjnych. Jej badania i praktyka oscylują wokół dziedzin takich jak posthumanizm, nowy materializm, studia postkolonialne i teoria queeru. Pisze i opowiada o postnaturze, dziwności, ciemnej ekologii, kontaminacji i cyborgach. Wielbicielka przestrzeni marginalnych i bytów je zamieszkujących. Twórczyni projektu edukacyjnego Współ:bycie.