Zbliżenie na taras widokowy i zegar Pałacu Kultury i Nauki. Różne poziomy tarasu porastają liczne brzozyIl. Mariusz Tarkawian

Brzoza

Urszula Drabińska
Pałac Kultury i Nauki

Jej wysokość brzoza. Polubiłam ją od pierwszego wejrzenia, choć widziałam ją tylko na zdjęciu. Nie była imponująca, brakowało jej jeszcze sporo do szczytu jej możliwości. Prawdę mówiąc, była dopiero siewką – ale bynajmniej nie byle jaką. Miała niecałe dwa metry, osiągnęła wzrost przeciętnego człowieka. W warunkach, w których przyszło jej żyć, to już był spory wyczyn.

Przyglądam się uważnie fotografii sprzed kilku lat i jak przez mgłę przypominam sobie kilka zdań o samosiejkach, opublikowanych w latach dziewięćdziesiątych prawdopodobnie na łamach „Ochrony Zabytków”. Ich autor twierdził, że termin ten zbyt często służy do uzasadniania wycinki jakiegoś drzewa – bo zasiało się samo, nie tam, gdzie chciał człowiek, i dlatego nie ma prawa tam rosnąć. Wydawało mi się, że gdzieś przepisałam ten cytat, jednak nie znajduję go w żadnych swoich notatkach, przekopuję się więc przez bazę czasopisma. Niestety, również bez sukcesu. Pewnie coś pomyliłam, ale jakby na pocieszenie trafiam na inne rezonujące słowa.

„Nawet czytelnik nieznający problemu wyczuje, że autor cierpi na «kompleks drzew», które należy eliminować bezwzględnie z krajobrazu miasta. Może dlatego, że są one piękne, że dają schronienie przed prażącym słońcem, przed upałem, że dają tlen i związki tak potrzebne do życia mieszkańców współczesnego miasta. W artykule czuje się ducha «walki z przyrodą» – ulubionego hasła minionej epoki, pogardę dla przyrody, dla drzew zwanych tu najczęściej «samosiejkami»”* – tak w 1996 roku Czesław Łaszek, ówczesny Wojewódzki Konserwator Przyrody w Warszawie, polemizował z historykiem sztuki Jerzym Kowalczykiem. Ponad ćwierć wieku po publikacji artykułu Drzewa a ochrona historycznego krajobrazu w mieście można by się spodziewać już nieco innego traktowania samosiejek. Przecież to właśnie one najlepiej dostosowują się do warunków otoczenia i mają największą szansę przetrwać w zmieniającym się klimacie. Samosiejka to najlepsza odpowiedź, jaką może dać natura w danym miejscu. A jednak!

Opisywana przeze mnie brzoza, podobnie jak wiele samosiejek w miastach, została wycięta. Trzeba było to zrobić. Jeszcze raz przyglądam się zdjęciu i… wcale się nie dziwię. 

Wyrosła w szczelinie pomiędzy murem a gzymsem, podobnie jak kilkanaście innych drzewek i krzewów. Nie mam pojęcia, skąd czerpały składniki odżywcze. Czyżby wystarczały im tylko słońce i woda deszczowa? Tego pierwszego od zachodniej strony, gdzie było ich najwięcej, z pewnością na tej wysokości miały pod dostatkiem.

Wyszukuję w internecie zdjęcia budynku, przykładam do nich linijkę i próbuję ocenić, ile to mogło być metrów nad ziemią. Brzoza wraz z towarzyszkami osadziła się tuż przed zwężeniem bryły. Zwykły człowiek nie ma szans się tam dostać. Co najwyżej za opłatą może udać się na położony jakieś dwadzieścia metrów niżej taras widokowy. Dwadzieścia metrów – internetowa „Encyklopedia PWN” podaje, że do takiej właśnie wysokości dorastają brzozy brodawkowate. Gdyby jakimś cudem miały okazję dojrzeć, nie sięgnęłyby swoimi czubkami nawet zegara. Jednak kto o zdrowych zmysłach pozwoliłby im się rozwijać sto trzydzieści parę metrów nad gruntem? Musiały zostać usunięte. Groziłyby odłamywaniem się fragmentów elewacji, niszczyłyby mury.

A mimo to czasem wyobrażam sobie, że dalej rosną. Nie pozwalają Pałacowi Kultury i Nauki się zwęzić i tworzą na wysokościach jego nową, żywą ścianę. Tych nielichych wiech, przyczajonych już nie tylko na centralnej bryle, lecz także na dachach baszt, próbują dosięgnąć rozsiane w szczelinach parapetów bluszcze. Czerwień zdziczałego winobluszczu trójklapowego oraz wieczna zieleń bluszczu pospolitego razem z żółtą zasłoną z liści brzóz najpiękniejszy spektakl tworzą jesienią.

Przecieram oczy. Dopóki nie dojdzie do katastrofy, nikt do zdziczenia na taką skalę nie dopuści. Tymczasem wypatruję w mieście innych brzóz samosiejek. Nie ma ich zbyt wiele, zieleń miejska jest raczej starannie pielęgnowana i przycinana, nawet w parkach. Czasem trafi się coś pomiędzy starszymi blokami, których zarządca trzydzieści czy czterdzieści lat temu nie kosił wszystkiego, gdy tylko odrosło od ziemi na dziesięć centymetrów, lub w ogrodach domów jednorodzinnych. Częściej jakaś pionierka wyrośnie na skraju zapomnianej łąki lub zagajnika o nieuregulowanym statusie własności. Brzozy żyją dość krótko. Coraz częstsze i intensywniejsze susze nie będą im sprzyjać.

Pocieszam się innymi, drobniejszymi wtargnięciami przyrody w urządzony na ludzką modłę świat: rozłożonym nieśmiało tu i ówdzie zamiast trawy z rolki rdestem ptasim, cykorią podróżnikiem na przydrożnych pasach zieleni, na których koszenie zabrakło pieniędzy, i mchem pomiędzy chodnikowymi płytami, niepotraktowanym jeszcze przez administrację odpowiednim niszczącym preparatem. Daleko im do drzew samosiejek, ale nadzieja się tli. 

* Czesław Łaszek, Polemika, „Ochrona Zabytków” 1996, t. 49, nr 2, s. 204–205.

Zbliżenie na taras widokowy i zegar Pałacu Kultury i Nauki. Różne poziomy tarasu porastają liczne brzozyIl. Mariusz Tarkawian
Przejdź do poprzedniej historii
Przejdź do kolejnej historii
Copyright © Fundacja Puszka