Ci niespodziewani
Paweł Kłudkiewicz
Śródmieście, ulica Hoża
Gdy byłem dzieckiem, modne były duchy. Pamiętam szczególnie jedną książkę, wydaną na okropnym papierze, z fotografiami słynnego Franka Kluskiego, z którego głowy wychodziła ektoplazma w formie sokoła. Nie tak dawno w ciągu ułamka sekundy wróciły do mnie na chwilę wszystkie tamte emocje.
Siedziałem w mieszkaniu na którymś tam piętrze siedmiopiętrowego podłużnego bloku. Najpewniej leżałem na tapczanie, czytałem albo coś sobie jadłem, gdy z bardzo powolnym skrzypieniem otworzyły się drzwi balkonu. Zasłonka zaczęła się przemieszczać, rozciągając się w stożek nad podłogą. W tym momencie zrozumiałem, że to raczej nie te wszystkie duchy z dzieciństwa. Nie wiem dlaczego pomyślałem o jeżu, potem oczywiście o szczurze („Szczur!”), a po chwili wlepialiśmy już w siebie nawzajem szeroko otwarte oczy. Ja z kęsem jedzenia w rozdziawionych ustach, a on-ona z najeżonym na grzbiecie czarnym futrem. Młode, rozlatane, śliczne zwierzę marki kot. Chwile trwało to nasze wzajemne gapienie się. Gdy przełknąłem, sapnąłem: „Aleś mnie wystraszył!”. Na dźwięk mojego głosu kot jak na kreskówce wybił się z czterech łap, odwracając się w locie o 180 stopni. Przeleciał przez kotarę i wyleciał na balkon. Czasem w starych modernistycznych blokach, takich jak mój, wszystkie balkony mają jak gdyby jedną wspólną, długaśną poręcz barierki. Gdy wyjrzałem na balkon, zobaczyłem kota wciąż w biegu, dobre sto metrów dalej. Dlaczego wybrał akurat moje mieszkanie? Tego nigdy się pewnie nie dowiem. Po chwili w ślad za biegnącym akrobatą z kilku balkonów wysunęło się kilka czarnych trójkątów czujnych nosów. Cała ta bezczelna kocia wyprawa była potem jeszcze długo omawiana przez psy.